środa, 26 października 2016

Beta Bossalini - BetaFace Manson CD (2012, Sidewayz Mafia Family)

Jeśli ktoś wyjątkowo interesuje się rapem z San Diego to nie ma takiej możliwości aby nie znał ksywki jaką jest Beta Bossalini. Może raper ten nie rzuca się szczególnie w oczy i nie jest tak rozpoznawalny jak Mitchy Slick czy I-Rocc to jednak trzeba przyznać że zdążył się już sporo ponagrywać. Nie będę wymieniał tutaj całej dyskografii Bety (łatwo można sobie ją wyszukać w google) jednak warto przypomnieć sobie kilka projektów z jego udziałem które były bardziej widoczne na Zachodnim Wybrzeżu. Chodzi mi tu głównie o takie albumy jak klasyczne R. Beta & Macnificent "Overhated & Underrated" z 2003 roku, na którym pojawili się m. in. C-Bo i Mac Dre. Oraz kolaboracja "Suga Free's Secret Congregation" gdzie Beta miał szanse współdzielić mikrofon (ponownie) z Macnificent i Suga Free. Poza tym raper ten zostawił całkiem sporą liczbę zwrotek na kompilacji Luniego Coleon'a "Anger Management" i miał zaszczyt pojawić się na bardzo głośnej westcoastowej pozycji, czyli "The C-Section" od Bluez Brotherz. To tak w dużym skrócie...

Od razu przyznaje się bez zbędnych tortur że nie jestem jakimś wielkim fanem Bety i nie znam jego solówek. "BetaFace Manson" to projekt który mimochodem wpadł mi w ręce wraz z comiesięczna partią cdków. Album ma szeroką dystrybucję więc łatwo jest go kupić a że akurat coś mnie tknęło to sobie z ciekawości wziąłem. Pomyślałem sobie że może tym razem ominie mnie jakże powszechna, typowa gangsterka i będę miał okazje posłuchać jakiegoś konceptualnego albumu z mocną historią w tle. W końcu z taką okładką i tytułem nie może być chyba inaczej? Bossalini w masce Hannibala, ciało obdartej niewiasty na skórzanej kanapie....chyba szykuje się coś na prawdę hardcorowego...

W otwierającym krążek "Baby I Promise" dochodzi do totalnej rzezi. Beta bez żadnych skrupułów znęca się nad jakąś kobietą. W skicie "1st Call" następującym po tejże jatce dowiadujemy się o kilku porzuconych ciałach, oczywiście należących do płci przeciwnej. Kim były te kobiety i z jakich powodów zostały zabite? Tego niestety się nie dowiemy ponieważ moja założona wcześniej koncepcja rozpada się już przy kolejnych utworach i jest jedną wielką papraniną. Miałem nadzieje że Beta Bossalini dostarczy mi pełen horror, opowie historię burzliwej miłości i przedstawi psychopatyczną wizję jej zakończenia. Zamiast tego dał dwa wyświechtane horrorcorowe numery a resztę zapełnił nic nie wnoszącym paplaniem o swojej megalomanii, dupach, forsie, sprzedawaniu prochów i wożeniu się. Co się tutaj stało? Spróbuję to wszystko w jakiś sensowny sposób wyjaśnić. Od strony "filmowej" krążek ten jest znakomicie przygotowany. Telewizyjne wzmianki o znanym przestępcy Charlesie Mansonie przewijają się między poszczególnymi kawałkami co tworzy pewną atmosferę zaniepokojenia. Do "Ski Mask Musiq" wrzucona została nawet znana kwestia "I don't want to take my time going to work. I've got a motorcycle and a sleeping bag, and ten or fifteen girls, what the hell I want to go off and go to work for? Work for what, money? I got all the money in the world. I'm the king, man! I run the underworld, guy". Przesłuchując płytę któryś raz z kolei w końcu zrozumiałem że ten cytat jest tutaj kluczowy i wyznacza główne tematy jakimi dysponuje Beta. Okazuje się bowiem że raper przyjmując alter ego Mansona wcale nie zamierza zostawiać stosów trupów porozrzucanych po całym albumie lecz wybiera te cechy osobowości szaleńca które gwarantują sukces. Czyli między innymi niepowtarzalna charyzma i zdolność manipulowania ludźmi, w tym przypadku głównie kobietami. Jeśli właśnie o nie chodzi to trzeba nadmienić że raper poświęca im w swoich tekstach całkiem sporo miejsca. Niestety raczej nie usłyszymy o tych dobrych cechach płci przeciwnej, bo zdaje się że Beta szacunku do panienek nie ma wcale. Ale może jest to wynik wieloletnich złych doświadczeń co w sumie tłumaczyłoby niejako okładkę, brutalne jazdy i przedmiotowe traktowanie...

Przechodząc w końcu do walorów artystycznych płyty, też jest się nad czym rozwodzić bo gospodarz jak i producenci nieźle nam tutaj namieszali. Beta jako horrocorowiec nie wypada tragicznie jednak jego wyobraźnia na tym polu jest dość płytka, dlatego nie usłyszymy w tej kwestii nic oryginalnego. Z drugiej jednak strony w takich kawałkach jak "Baby I Promise" albo "Me & Her" znajdziemy zdecydowanie więcej akcji niż w reszcie materiału. Nie wiem jak Bossalini radzi sobie na innych swoich solówkach ale tutaj chłopak się raczej nie popisał. Potrafi być do bólu nudny, mówiąc co mu akurat ślina na język przyniesie - "Takin  Off", "In My Zone", "Go Head Beta". Natomiast gdy zabiera się za prawdziwe kawałki, pisane od serca i poruszające dość ważne zagadnienia (jak na ulicznika) to bez wahania można ustawić "repeat". "Never Tell A Lie" i "Awful Sinz" to tutaj wyjątkowe dobre numery i aż dziwi że Bossalini zamiast pójść w tym kierunku, głównie zajął się nagrywaniem bzdur..

Muzycznie album wypada całkiem przyzwoicie choć to zależy jakie kto ma upodobania. Produkcja czerpie sporo z południa, więc trzeba się nastawić że część płyty będzie utrzymana w rasowych trapach a nawet w dziwnie wykręconych, dość głupkowatych klimatach ("Go Head Beta"). Druga cześć to nowoczesne westcoastowe podkłady które stanowczo wyróżniają się na plus. Jest to głównie zasługa chłopaków z Batkave oraz J-Booga którzy jeszcze do końca nie zgłupieli i pamiętają że świat nie kończy się jedynie na syntezatorach. Dzięki nim do moich uszu dopuszczam czasem kawałki które lirycznie mi nie do końca podchodzą. Całe muzyczne zaplecze jest bardzo misternie przygotowane i mimo że osobiście nie rajcują mnie niektóre wtórne patenty to przyznaje że płyta brzmi totalnie profesjonalnie. Słychać że producenci poświęcili bitom trochę więcej niż 15 minut...

Podsumowując "BetaFace Manson" to płyta pełna sprzeczności oraz nierówności. Poza dwoma numerami nie doświadczymy na niej oczywistego horrorcoru bo jest to tylko skrzętnie zrobiona otoczka, wtopiona w album by wzbudzić większe zainteresowanie. Tematy na płycie krążą głównie wokół typowych uliczno-gangsterskich spraw i rozdmuchanego ego Bety aniżeli patroszenia kogo popadnie. Szczerze powiedziawszy trudno mi jest jednoznacznie ocenić ten krążek. Gdyby Bossalini faktycznie bardziej się przyłożył, odstawił niepotrzebne psychopatyczne jazdy i skupił na istotniejszych rzeczach może i dostalibyśmy dzieło warte większej uwagi. Wiem że w chłopaku siedzi potencjał bo potrafi zostawić po sobie ciekawy wers, jak również wokalnie spisuje się nienagannie przystosowując swój flow do zróżnicowanej produkcji. Niestety, fajny pomysł został tutaj po prostu niedbale zrealizowany. Na dzień dzisiejszy słucham tylko wybranych kawałków gdyż cały album mnie denerwuje...

ps. Bossalini chyba zapomniał że jego idol którym się inspirował nigdy nikogo własnoręcznie nie zabił. Ale może tu chodzi o połączenie Hannibala i Mansona w jedno i stąd BetaFace Manson? Ehhh....


niedziela, 18 września 2016

Lil AJ, Mozzy, Philthy Rich, Lil Blood, Joe Blow - One Mob CD (2015, One Mob)

Abstrahując, czy ktoś jest w stanie dokładnie zliczyć wszystkie wydane przez Philthy Richa krążki? Dam sobie lewą rękę uciąć że gdybym ogłosił konkurs w którym do wygrania byłaby pokaźna suma w zamian za wymienienie wszystkich jego cdeków, te pieniądze zostałyby u mnie. Philthy przebił dosłownie wszystkich, w Bay, w Sac, w KC, gdziekolwiek! Oficjale, street albumy, kolaboracje, mixtapey, "leaki", co miesiąc koleś wydaje kilka płyt. Setka została przekroczona na pewno, a może nawet liczba ta zbliża się już do stu pięćdziesięciu, kto wie. Nie jestem zagorzałem fanem tego artysty ale trzeba przyznać, że jego robota nie poszła na marne. Philthy to już bez wątpienia raper mainstreamowy i można go zobaczyć w klipach u największych gwiazd (np. ostatnio u Birdmana w "Balla Blockin"). Czy to dobrze czy źle, osobiście jest mi to obojętne. Nie mam żadnego jego pieprzonego albumu, no chyba że zamieszany jest w jakiś projekt wart uwagi, jak np. ten....

"One Mob" to kolektyw pięciu panów który został wydany pod koniec ubiegłego roku. Po płytę sięgnąłem w zasadzie bez większych oporów, choć przyznam się że gdy zobaczyłem premierowy klip do "Intro" i usłyszałem otwierającego track AJ'a wiedziałem już że w niektórych miejscach moje uszy będą wystawiane na ciężkie próby. Cóż, dobranie go do takiej grupy dobitnie uświadomiło mi że w Zachodniobrzegowym rapie talent to teraz margines, i liczy się przede wszystkim "kolesiostwo". W myśl maksymy - wypromujmy ziomka niech też sobie coś zarobi. Szkoda jednak że ten "ziomek" nie ma słuchaczowi kompletnie nic do zaoferowania. Jak na ironie, AJ również zamyka album co pozostawia mocny niesmak. Upośledzony młodzik to jednak nie jedyne słabe momenty płyty bo i kłopoty z wyrażaniem swych myśli pojawiają się również u Richa oraz co zaskakujące u Lil Blooda. Ten pierwszy jak wspomniałem, nie należy do moich ulubieńców, bo poza jego nonszalancją w głosie niewiele ma mi do zaoferowania. Jak na mój gust, większość jego kariery muzycznej opiera się na nie najlepszym materiale choć przyznaje że czasem raper ten potrafi pozytywnie zaskoczyć. Na "One Mob" po prostu zrobił swoje. Raczej nie zawiódł bo wiele od niego nie można oczekiwać, jednak dobrze zgrywa się z resztą ekipy i zdarza mu się sieknąć kilka niezłych linijek. Blood natomiast potrafi być mało wyraźny, lekko nudnawy i wypaść zdecydowanie poniżej swoich możliwości ("My Choppa"). O dziwo cała wyżej wymieniona trójka gdy nie ma wsparcia od pozostałej dwójki radzi sobie całkiem dobrze o czym świadczyć może chociażby kawałek "Never Sold Wight". Jeśli już mowa o tych najmocniejszych ogniwach ekipy, to nie będę ukrywał że głównymi postaciami dla których przede wszystkim kupuje się krążek są Joe Blow i Mozzy. To oni są kręgosłupem podtrzymującym całość na przyzwoitym poziomie Bez nich, ten album po prostu byłby mocnym średniakiem, natomiast w tych okolicznościach wypada naprawdę nieźle. Jakby komuś było jednak jeszcze za mało ludzi w składzie naszej "fantastycznej piątki" to mam dla niego dobre wieści. Personel poboczny na albumie rozciąga się do granic możliwości. Takiej sytuacji są plusy i minusy. Z jednej strony im mniej zwrotek Aj'a tym lepiej. Tacy goście jak Fed-X, Street Knowledge, Husalah, Boo Banger, Skeme, Lil Goofy czy Celly Ru i E Mozzy nie dość że wypadają naprawdę elegancko to świetnie pasują do płyty. Z drugiej strony tłok sprawia że niektóre kawałki trwają 5 do nawet 6 minut!. Nie jest to jakiś znaczny problem jednak nie oszukujmy się, produkcje z płyty to nie aranżacyjne majstersztyki i słuchanie w koło tej samej pętli przez tak długi czas może nieco znużyć. Pomijając te małe niedogodności trzeba przyznać że rejony muzyczne płyty są bardzo zadbane. Podkłady są oryginalne, bogate w nie byle jakie dźwięki, dopracowane. To co jednak satysfakcjonuje najbardziej to fakt że poza kilkoma wyjątkami, większość z nich ma Zatokową a nie trapową czy mainstreamową naturę. Dodatkowo, gospodarze wprowadzili nieco tajemniczości w projekt i postanowili nie ujawniać ksywek producentów (tak nabijam się). Cieszy mnie że każdy kawałek się czymś wyróżnia, ma swój rozpoznawalny motyw i klimat. Wiem na pewno że chwytliwe pianina we wspomnianym "Neva Sold Weight" to sławny June, który w "Ain't No Going Out" zrobił z "Hello" Lionela równie świetny numer. Dramatyczne "Down the Barrel" wzięto od The Mekanix. Natomiast spod czyich rąk wyszło genialne, lekko kameralne ale z dreszczykiem "Copesthetic", przestrzenne, deszczowe "One Mob 3" albo melancholijne "WYA" i mocne "Everybody"? Ciężko powiedzieć. "Stranger To The Pain" natomiast zasługuje u mnie na szczególne wyróżnienie. O ile mnie słuch nie myli autorem muzyki jest tutaj Young J którego tracki wyróżniają się srogim, nieco mrocznym charakterem dzięki osobliwej barwie pianina...

Poruszane tematy na albumie nie powinny nikogo zaskoczyć ani rozczarować. "One Mob" jak sama nazwa wskazuje, to album ściśle uliczny i chwała chłopakom że w tym wypadku postawili na jednotorowość. Gdyby włożono tu jakieś imprezowe numery albo pioseneczki wzdychające do panienek, koncepcja krążka byłaby po prostu dziurawa. Jeśli więc masz "wielkie jaja", jeszcze większą spluwę, prowadzisz brudne interesy a przy tym zmagasz się z przeciwnościami losu. Ten krążek to soundtrack do twojego życia...

Album wychodzi w podwójnym, cieniutkim digipacku. Poza fajną grafiką z zewnątrz nie ma w nim nic ciekawego ani do oglądania ani do czytania. Przyznaję że liczyłem na większy rozmach ale mówi się trudno. Na koniec dorzucam jeszcze klip do kawałka "Let It Blow", który na pierwszy rzut ucha nie wydaje się zbyt wciągający, ale to tylko pozory...

poniedziałek, 5 września 2016

E Mozzy - Bullet Proof CD (2016, Mozzy Records)

Długo minęło od poprzedniej publikacji, jednak ciężko nadążyć za wszystkimi nowościami a czasu na pisanie nie ma zbyt wiele. Od teraz więc będę starał skupiać się na konkretach stąd będzie nieco krócej ale mam nadzieje że płytki będą pojawiać się częściej. Dobra przejdźmy do rzeczy...

Dziś zajmiemy się jednym z członków Hell Gang, spod czerwonego i szeroko rozpoznawanego już znaku Mozzy. W szybkim skrócie przypomnę że koleś zaczął swoją solówkową dyskografię od albumu "Bad Attitude" z 2012, "Free Mozzy" ukazało się w 2014, zaś "Head Honcho" wypłynęło na fali wielkiego "boomu" w 2015 roku. Oczywiście nie namawiam nikogo by jakoś specjalnie grzebał w płytowej przeszłości E Mozzy bo wszyscy wiemy jak te pierwsze street albumy wyglądają. Warto jednak zapoznać się przynajmniej z płytą "Head Honcho". Dlatego iż jest to materiał wydany w przełomowym okresie dla ekipy, a sam E Mozzy zdążył dopieścić na nim swój styl. Niestety, szanse na zakup prawdziwego digipacka tego albumu w przystępnej cenie są niewielkie, więc dopóki ktoś nie zdecyduje się na jego dotłoczenie, zostaje jedynie wersja cyfrowa. Omawiane dziś "Bullet Proof" spotkał na szczęście inny los i krążek można było bezproblemowo nabyć w znanym sklepie internetowym. Jak na razie jest to ostatnia wytłoczona solówka rapera która ukazała się na początku bieżącego roku. Jeśli ktoś się zastanawia dlaczego E Mozzy wybrał dla niej akurat taki tytuł, to wyjaśniam że przed wydaniem krążka chłopak po prostu dostał kulkę. Rekonwalescencja nie trwała długo lecz na na skutek postrzału E Mozzy lata teraz z workiem przy brzuchu...

Głosy na temat talentu rapera są podzielone. Jedni mówią że jest kiepski, drudzy natomiast że jest inaczej. Ja natomiast, by trafniej opisać osobę E Mozzy posłużę się tutaj przykładem innego (choć już zapomnianego) reprezentanta Sactown - Luniego Coleone. Jak pamiętamy, Monterrio nie grzeszył błyskotliwymi linijkami jednak był on wtedy jednym z najbardziej popularnych raperów na scenie a dodatkowo zostawił nam kilka klasycznych krążków których osobiście słucham do dziś. Dążę oczywiście do tego że aby nagrać dobry album nie trzeba mieć niesamowitych zdolności pisarskich. Nigdy to nie było i nie będzie wyznacznikiem tego że coś brzmi dobrze. Chodzi tu raczej o osobowość, styl, oryginalność, głód nagrywania, sposób poruszania się po podkładzie i charakter kawałka/płyty. E Mozzy to zadziorny, nieco chamski typ, który wskaźnik pokory ma ustawiony na zero. Jego świat to działalność kryminalna i aktywne uczestnictwo w wojnie gangów. Czyli to czym przede wszystkim trudni się ekipa Mozzy w swoich nagraniach. Znajdują się tu również kawałki o kobietach lecz daleko im do pieśni miłosnych. Raz jest to totalne uprzedmiotowienie gdzie raper traktuje płeć piękną jak maszynki do robienia pieniędzy ("All Hunids"). Za drugim szuka partnerki do interesów ("Learn To Play Ya Role"). Natomiast w jeszcze innym przypadku czerpie satysfakcje z odbijania panien spłukanym frajerom ("Throw Yo 2s Up"). Liryka jest cięta i surowa, a dodatkowo młodzieńczy głos rapera świetnie współgra z muzyką którą w całości dostarczył nadworny producent Mozzy - June (JuneOnnaBeat). Jakby nie było, jest to kolejny fenomen jeśli chodzi o Zachodniobrzegowych speców od robienia gangsterskich przebojów. Mimo swej rozpoznawalnej w każdym numerze maniery producenckiej, potrafi wprowadzić na "Bullet Proof" zróżnicowanie i dostosować się pod zwrotki swego kolegi. Jak wspomniałem z jednej strony tematyka płyty nie jest szczególnie imprezowa lecz za sprawą June'a i jego żywiołowych podkładów nie jedno towarzystwo można by takim "All Hunids", "Catch Up" czy przodującym chwytliwym refrenem "From Da Gutter" rozkręcić. Natomiast "All Type Of Shit", "For The Real" czy "Infinity" to mroczne mobbowe kawałki których zadaniem jest wprowadzić głęboki i ponury klimat z dreszczykiem na plecach...

Ja polubiłem E Mozzy, "Bullet Proof" to dla mnie bardzo udany, bezkompromisowy materiał. Czy zostanie klasykiem? Kto wie. Mam tylko nadzieje że kolejne solówki rapera będą trzymać podobny poziom o co się boję gdyż różnie to obecnie u chłopaków z Mozzy bywa...